Slajdowiska Czwartkowe - 14 października 2010 - Sudan

W czwartek 14 października 2010 zapraszamy na pokaz fotografii z Sudanu. Swoje zdjęcia zaprezentuje Piotr Strzeżysz.  Pokaz odbędzie się o godzinie 18:30 w sali 219 w Gmachu Głównym Politechniki Warszawskiej. Wstęp wolny.

 

 

 

 

Podczas pokazu Piotr pokaże zdjęcia i krótki materiał filmowy z wycieczki rowerowej po Sudanie. Podróż była fragmentem rozpoczętego w listopadzie ubiegłego roku przedsięwzięcia „Afryka Nowaka”, realizowanego w celu popularyzacji postaci polskiego podróżnika Kazimierza Nowaka, który jako pierwszy na świecie przejechał rowerem Afrykę z północy na południe i z powrotem.

 

 

Kilkudziesięciu rowerzystów zamierza jak najwierniej powtórzyć trasę, jaką przebył Nowak, jadąc w formie „sztafety”, pokonując ją w zmieniających się co miesiąc składach osobowych.
Piotr opowie nam o przygodach na trasie Wadi Halfa-Chartum, opisze sudańskie przysmaki, takie jak surowa wątróbka z wielbłąda, opowie o ludziach, o tym, dlaczego lepiej nie fotografować kobiet i jak wygląda sudański akademik.

 

 

„Mocny, intensywny smak przesłodzonej herbaty z lekką domieszką mięty wypełnia usta i pozostaje na resztę dnia na podniebieniu. Opuściliśmy Wadi Halfa, spędziwszy tam zaledwie jeden wieczór, by zanurzyć się w piaski Sahary i objęcia nieznośnie piekącego słońca. Potwornie gorąco – w cieniu czterdzieści stopni, dookoła żadnego drzewa, jedziemy na południe w czteroosobowym składzie po równiutkiej, asfaltowej drodze, pchani północnym pasatem znad Morza Czerwonego. Po dwustu kilometrach drogi przez pustynię wreszcie zabudowania. Dojeżdżamy do wioski Mafrakka.

 

 

 

 

 

Jedziemy powoli między glinianymi chałupami szukając jakiegoś sklepu. Nic z tego. Nie tym razem. W wiosce nawet elektryczności nie ma. Nie szkodzi. Mamy jeszcze jakiś prowiant, dobrze byłoby jednak uzupełnić zapasy wody. Zatrzymujemy się przez jednym z domów i czekamy na rozwój wydarzeń. Zbiegowisko robi się szybko, najpierw dzieci, potem starsi, a potem już cała wioska przychodzi nas obejrzeć. Kilka młodych dziewczyn na tyle mówi dobrze po angielsku, że za moment mamy przyzwolenie na robicie namiotów i nocleg pod domem.

 

 

 

 

 

Morze uśmiechu, życzliwości, zainteresowania. Całe ciepło dnia zostaje chyba w tych ludziach a wieczorem wychodzi z nich przez spojrzenia i gesty. Jest ciekawość, ale taka zdrowa, bez natręctwa, żebrania, nieszczerego zachowania. Jest spokój i radość. Pani domu przynosi herbatę i stawia na stoliku. Pijemy siedząc razem w dużej gromadzie, tak jakbyśmy robili to codziennie a ludzi tych znali od podszewki. Kiedy ciekawość została zaspokojona, mieszkańcy wioski rozeszli się do domów, a my mogliśmy zasnąć na werandzie po wyczerpującym dniu jazdy.

 

 

Przez kolejne dni byliśmy witani przez większość Sudańczyków z jednakową serdecznością i uśmiechem, zawsze mogąc liczyć na szklankę gorącej herbaty, albo coś do zjedzenia. Na śniadanie najczęściej wcinaliśmy falafela (zwanego tamija) albo ful – fasolę z olejem, czasem z dodatkiem warzyw, lub startego sera, na obiad była pyszna smażona ryba, albo kurczak, obowiązkowo z chlebem i gorącą herbatą. W miastach herbatę zaparzają starsze panie, siedząc przy ulicy, przy metalowej skrzynce, zamykanej na noc na kluczyk, a kryjącej w środku prawdziwe skarby – szklanki, słoiki z aromatycznymi używkami, miski do płukania, ścierki, czajniki, sitka, węgielki do rozpalenia małego paleniska, cukier i liście mięty. Tak smakowitej i aromatycznej herbaty jak w Sudanie nie piliśmy nigdzie na świecie.

 

 

Co do jedzenia – zdarzały się czasem potrawy bardziej wysublimowane. I tak pewnego dnia zobaczyliśmy z Grześkiem Królem smakowicie wyglądające mięso na wielkiej patelni, które okazało się być surową wątróbką z wielbłąda, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero po konsumpcji… „Nigdy nie widziałem żadnego białego turysty, aby jadł surową wątróbkę”, powiedział z wyraźnym rozbawieniem sprzedawca. Od innego Sudańczyka dowiedzieliśmy się, że potrawa ta jest świetna na kaca.”Najpierw trzeba go mieć” rzucił w odpowiedzi mój kolega, mocnych trunków bowiem w sklepach nie uświadczysz. Są piwa bezalkoholowe, o najróżniejszych smakach, od jabłka, po mango, made in Saudi Arabia, no ale kaca po nich nie ma. Zapewne Sudańczycy pędzą gdzieś pokątnie wyskokowe trunki, lecz niestety nie poznaliśmy smaku lokalnych, płynnych przysmaków. Oczywiście nie ma się co dziwić, bądź co bądź byliśmy obcymi, a za domową produkcję można trafić do więzienia…
Miasta nie były już taką oazą spokoju jak wioski i musieliśmy w nich bardziej uważać. Ot, choćby na robienie zdjęć. Teoretycznie w Sudanie bez posiadania odpowiedniego pozwolenia zabronione jest fotografowanie czegokolwiek, a szczególnie należy uważać z fotografowaniem kobiet. Odczuliśmy to na własnej skórze. Jednego dnia wylądowaliśmy za to na komisariacie i nie było to szczególnie przyjemne przeżycie, choć na koniec zapewniano nas o przyjaźni między Polską i Sudanem i zapraszano do ponownych odwiedzin. Bardzo sprytny jegomość w mundurze skasował mi z karty ponad dwieście zdjęć, na szczęście nie był na tyle sprytny, aby ją sformatować, albo po prostu zabrać i wszystkie zdjęcia udało się odzyskać po powrocie do kraju. Szczególnie zdziwiły go zdjęcia murzynek przygotowujących herbatę. „Po co fotografowałeś te stare babcie?”, pyta. „No bo w Polsce nie ma takich kobiet pracujących w ten sposób”, odpowiadam. „Jak to, nie macie murzynek? To kto robi herbatę?”, pyta zdziwiony. „Noo…, sami sobie robimy”, odparłem niepewnie. O kobiety w czadorach i małe dziewczynki już nie pytał...

 

 

W miastach obowiązkowo trzeba się zarejestrować, a potem być przygotowanym na towarzystwo, bynajmniej niepozostającego incognito szpicla. W Atbarze dostaliśmy do obstawy wyglądającego jak koszykarz ogromnego ciemnoskórego mężczyznę. Ze swoimi ogromnymi stopami i wielkimi dłońmi ściskającymi telefon, przez który udawał, że rozmawiał, stanowił piękny anty przykład tajniaka profesjonalisty. Chodził za nami przez całe miasto, miał tylko problem wtedy, kiedy rozdzielaliśmy się i szliśmy każdy w inną stronę…
Do Shendi dojechaliśmy późną nocą i hotel co prawda był otwarty, ale obsługa już od dawna smacznie spała na zagraconym pryczami patio, wyglądającym jakby niedawno przeszło przez nie niszczycielskie tsunami. Na szczęście zainteresowali się nami młodzi chłopcy, studenci medycyny na uniwersytecie w Shendi, którzy zaprowadzili nas do „akademika”. Następnego dnia mieliśmy okazję zwiedzić sudańską wyższą uczelnię. Co się musi dziać w mózgach dorastających chłopców, którzy pierwszy raz mogą siedzieć w szkolnej ławce obok kobiet i patrzeć na nie swobodnie chodzące po uniwersyteckim dziedzińcu? Ciężko mi sobie o wyobrazić, bowiem wcześniejsza edukacja łącznie z wszelkimi zasadami życia społecznego daleka jest od koedukacji. Chłopcy dorastają w swoim świecie, a dziewczynki w swoim, nawet jedzą oddzielnie, nie mówiąc o spotkaniach czy zwyczajnych rozmowach. Zdziwiła nas natomiast bezpośredniość i spontaniczność dziewczyn. Zagadywały nas na uniwersytecie, chcąc porozmawiać, najzupełniej swobodnie zaczepiając nas na dziedzińcu. „Peter, co to było?, pyta mnie jeden ze studentów. „Dlaczego rozmawiałeś z NASZYMI kobietami?”. „Same nas zaczepiły”, odpowiadam. „Nie szkodzi, nie wolno rozmawiać z kobietami”. Tajemnicą poliszynela pozostaje dla mnie fakt, jak oni utrzymują tu dodatni przyrost naturalny.

 

 

Z Shendi wynajętym busem pojechaliśmy do miejsca zwanego Sabaloga, znajdującego się blisko szóstej katarakty na Nilu. Był to bardzo dobry pomysł, aby skorzystać z lokalnego transportu, bowiem jadąc sami przez pustynię po jej krzyżujących się we wszystkie strony, ledwo widocznych drogach, mielibyśmy marne szanse, aby trafić na miejsce. Ledwo wyciągnęliśmy rowery z busa, a zjawił się przy nas potwornie rozczochrany i umorusany jegomość, po czym przedstawił się jako lokalny przedsiębiorca i biznesmen, czyli właściciel „hotelu” Super Katarakta nad Nilem. Skorzystaliśmy z zaproszenia i poszliśmy we wskazanym kierunku. Hotelem było poletko o wymiarach trzy na trzy metry z wbitymi czterema badylami pokrytymi trzciną. Cena za ten luksusowy przybytek jedyne sto dolarów. Oburzeni chcieliśmy zostawić biznesmena, jego kumpli i hotel, ale po negocjacjach cena spadła do dziesięciu złotych. Na kolację zamówiliśmy jeszcze rybę i herbatę, na które czekaliśmy ponad godzinę. Pewnie dopiero poszli złowić… „

Powyższy tekst jest fragmentem artykułu, jaki ukazał się w magazynie „Rowertour” nr 4.2010

Zapraszamy na pokaz

 

 

 

Kolejne Slajdowisko - 21 października - Piotr Strzeżysz - Zimbabwe, RPA

Pełen kalendarz pokazów znajduje się na stronie http://www.skpb.waw.pl/slajdowiska/kalendarz.html

Chronologiczna lista opisów wszystkich pokazów znajduje się pod adresem http://skpb.waw.pl/slajdowiska/opisy-slajdowisk.html

Kontakt do nas na stronie http://skpb.waw.pl/slajdowiska/kontakt.html

Slajdowiska Czwartkowe na Politechnice Warszawskiej są współorganizowane przez SKPB Warszawa, Stowarzyszenie Studentów "Geoida" i Koło PTTK nr.1 "Jedynka".
Tags: